Fiatem Doblo do Czarnobyla

Czarnobyl 2015.

Zazwyczaj nawet wielkie rzeczy zaczynają się niepozornie. Ktoś rzuca pomysł. Ktoś inny go podchwytuje. I tym razem, ziarno zostało rzucone na podatny grunt.
To był chyba kwiecień. Nie będę szukał kiedy dokładnie. Nie to jest istotą sprawy. Wieczorne przeglądanie Facebooka. Przewijają się, między innymi, zdjęcia Michała z wyjazdu do Strefy. Wspominam swój pobyt w tym miejscu. Lekka zazdrość świdruje po żołądku.
Nagle wyskakuje okienko wiadomości. Michał.

Michał: ile osób wchodzi do Twojego autobusu? :> 6?
ja: 5
M: ale bezproblemowo? czy z tyłu są zgnieceni? jak w punto :>
j: w miarę swobodnie, u oka* możesz sprawdzić to jest to samo
M: nie chcesz wrócić? :>
_________________
* Oko – wspólny znajomy

IMGP3617

Rozmowa nieco mnie zaskoczyła. Pomysł jeszcze bardziej. Opowiadam o wszystkim żonie. Że jest pomysł. Że są możliwości. Ale w sumie to nie wiem. A bo kasa. Ale w sumie bym chciał. Ale to chyba głupie… Żona patrzy na mnie przez chwilę i wali prosto z mostu. „Weź nie pierdol. Kiedy jedziesz? Przecież widzę, że chcesz.”
Takie to były początki. Termin wyjazdu ustaliliśmy na początek sierpnia. Tak więc zostało kilka miesięcy na uzbieranie funduszy. Nikomu za bardzo wyjazdem się nie chwaliłem. Czemu tak? A zróbcie test. Powiedzcie znajomym o planach wyjazdu do Czarnobyla. A jeszcze lepiej rodzicom. Mając nawet trzy dychy na karku nie unikniesz pogawędek umoralniających. Z tych powodów o wyjeździe wiedzieli tylko ci, co wiedzieć musieli.
Ostatecznie zebrała się nas grupka sześcioosobowa. Wyjazd w dwa samochody. Michał ze Śląska a my (z Marcinem) nieco bardziej z północy. Konkretnie z Torunia. Punkt zborny w Warszawie. Tam zgarniamy kolejne trzy osoby.
Nadszedł dziewiąty sierpnia. Dzień wyjazdu. Zwlokłem się z wyra o drugiej w nocy. Po Marcina miałem być jakoś po trzeciej. Prysznic. Coś pokroju śniadania. Sprawdzenie, czy wszystko aby zapakowałem. Dorzuciłem jeszcze starą lustrzankę. Strzeżonego… Nie zaszkodzi. Stoję ja tak w przedpokoju drapiąc się po łepetynie. Chyba co trzeba, to mam. Wyłania się zaspana najlepsza z żon. A mi się nie chce. No nie chce mi się wychodzić. Na pożegnanie usłyszałem „spierdalaj” i dostałem całusa. Nie myślcie tylko, że ma żona na co dzień jest taka wulgarna. Nie, nie. Po prostu wie jakie impulsy na mnie działają.
Zgarniam Marcina i ruszamy na Warszawę. Tam krótki postój na posiłek i herbatkę. Ruszamy w kierunku granicy. Wszystko byłoby ok gdyby nie… konieczność zakupu koszul w Lublinie przez jednego z naszych. Powstrzymam się od komentarza. Niech wystarczy wzmianka o postoju na parkingu w pełnym słońcu przez godzinę. Tutaj nawet klimatyzacja wiele nie pomoże. Niech chociaż jeden z nas zada szyku w Strefie. Przetrwaliśmy. To najważniejsze. Dalej była już tylko granica. Dostać się na Ukrainę wcale nie jest takie trudne. Chwila postoju. Próba uświadomienia celnika o walorach turystycznych Czarnobyla i samej Strefy (chyba nie do końca dał się przekonać). Po tym wszystkim naszym oczom ukazuje się prosta droga po sam horyzont. Tam prawie nie ma zakrętów. Dalej w planach jest wymiana kasy na ukraińską, posiłek w Sarnach i dotarcie na nocleg do Korostenia. Podróż upływa bez komplikacji. Pod hotelem meldujemy się w okolicach 22giej. Prysznic. Informacja do domu: „żyjemy” i w kimono. Jutro wszak podbijamy Strefę.
Warto na chwilę zatrzymać się przy samym hotelu. Do końca nie byliśmy pewni, czy budynek pod który zajechaliśmy to miejsce naszego noclegu. Nie tylko my byliśmy w kropce. Kiedy tak staliśmy i debatowaliśmy podjechał VW T4, bodaj na belgijskich blachach. Też się dopytywali czy „to” to jest hotel. Dopiero po odnalezieniu głównego wejścia i „recepcji” wątpliwości opadły. Tu spędzimy noc. Samochody trafiły pod klucz. Nam przydzielono pokoje. Na odchodnym jedna z Pań zasugerowała windę. Jedno spojrzenie na same drzwi tego zacnego urządzenia utwierdziło nas w przekonaniu, że tych kilka pięter jednak damy radę przejść po schodach.
Klatka schodowa zaprowadziła nas na korytarz z którego mieliśmy wskoczyć do swoich pokoi. A ten korytarz… Można było poczuć się jak w kalejdoskopie. Ciężko powiedzieć która z płaszczyzn wyznaczała pion a która poziom. Pokoje za to już nie były takie złe. Przynajmniej patrząc przez pryzmat kilkunastu godzin spędzonych w samochodzie. Dwa łóżka, kanapa, stolik… Ot przyzwoity standard. Hotel najprawdopodobniej wyszykowany był na Euro w 2012 roku. Niejako wisienką na torcie była łazienka. Tam ktoś miał fantazję. Nie zabrakło też pomysłowości. Przykłady? Przewód zasilający bojler puszczony przez kabinę prysznicową, tuż za krawędzią brodzika. Jest ryzyko, jest zabawa – powiadają. Sama instalacja wodno… grzewcza była ciekawa. Zasilanie w wodę bojlera zaczynało się w bruździe wykutej za muszlą. Wychodząca z niej rurka trafiała drogą napowietrzną do samego urządzenia. Ciepła już woda trafiała do wiszącego na ścianie… kaloryfera a dopiero z niego do rur schowanych w ścianie i w konsekwencji kranu. Efekt ostateczny? Rewelacyjny. Po wyjściu spod prysznica, mokry ręcznik wieszamy na ciepłym kaloryferze. Proste? A jakie genialne zarazem.
Kolejny dzień wita nas przymglonym słońcem. Wyglądam przez okno… Nie. To nie mgła. Ukraina płonie. Wszystko spowija dym z wypalanych pól i łąk. Od tego często zapalają się lasy. Gasić nie ma komu, bo i powierzchnie ogromne.
„Odkluczamy maszyny” i ruszamy na krzyżówkę, która minionego wieczora zaprowadziła nas do Korostenia. Stacja benzynowa z barem na piętrze. W oczekiwaniu na otwarcie podziwiamy spektakularną akcję służb medycznych. Pacjentowi przedłużyła się impreza i trzeba go podratować. Nie potrafimy oderwać wzroku od urządzeń mechanicznych, poruszających się po drogach naszych wschodnich sąsiadów. Często dziw bierze, że to jeszcze jeździ.
Jajecznica na śniadanie i w drogę. Korosteń żegna nas widokiem kierowcy pędzącego ze stacji w kierunku zaparkowanego po drugiej stronie szosy Kamaza. Walczy z czasem. Zalany do pełna kanister, który dźwiga jest dziurawy jak sito. Przypomina mi się wschodnie powiedzonko: „wsjo normalna”.

 

Piękny dzień. Jeszcze nie jest nazbyt gorąco. Doblo dzielnie połyka kolejne kilometry. Z głośników sączy się „Sabaton”. Cel jest jeden. Punkt kontrolny na którym zgarniamy przewodnika i strefa wykluczenia jest nasza. O ile nic nie porąbaliśmy w kwitach.
Na punkt kontrolny wpadamy punktualnie. Zatrzymujemy się nienachalnie w dyplomatycznej odległości od szlabanu. Z budki wychodzi w naszym kierunku długi i cienki jak przecinek (czyli postury całkiem jak moja) jegomość z chustą na głowie. Marek. Nasz anioł stróż na najbliższe dni. Wraz z nim pojawia się bóg. Od niego zależy czy wjedziemy. Tu nie ma miejsca na podśmiechujki. Rejestracje samochodów… Którzy to kierowcy… Paszporty… Numery paszportów… Zimny pot zalewa nam czoła. Niepewność wykręca żołądki. Byłoby kiepsko, gdyby coś się nie zgadzało. Chwila ciszy… Można jechać. Ja pierniczę. Szybko do wozów, zanim zmieni zdanie. Wyobrażacie sobie tą dumę? Samochód, którym na co dzień jeździcie do pracy, przekracza granicę strefy zamkniętej. Co się później okazało, takich samochodów chyba nie było wiele. Sami pracownicy, Polacy, budujący Arkę, pytali jak to zrobiliśmy. Bo Oni też by tak chcieli.
Hotel w Czarnobylu to już nie to samo miejsce, które pamiętałem z 2011 roku. Z zewnątrz niby to samo. W środku… klasa. Aż za bardzo w sumie. Liczyłem po cichu na nieco bardziej ukraińsko spartańskie warunki.
Zrzucamy bagaże. Zmieniamy ciuchy. Marek nie będzie czekał w nieskończoność. Czas zacząć to, na co czekałem tak długo. Witaj stara przyjaciółko. Kolejny raz namacalnie a nie tylko w wirtualnym świecie.

Czarnobyl 2015 – dzień #1

No to zaczynamy. Dzień pierwszy w Strefie. Odwiedzamy ośrodek wakacyjny „Szmaragd”. Znany mi dotychczas z serii „Alone in the Zone”. Mimo, że jest nas niewielu oddzielamy się z Marcinem. Wszak już wcześniej nazwani zostaliśmy „izolatorami”. Udajemy się na skraj ośrodka. Tam na skarpie stał sobie jeden z ostatnich domków. Zaczynamy zwiedzanie. Po kilku / kilkunastu minutach (w strefie traci się rachubę czasu) odzywa się krótkofalówka. Michał dopytuje co i jak. Wracamy do reszty. Jak tylko pojawiamy się w polu widzenia, pytają gdzie byliśmy. Zdążyliśmy pokazać palcem i powiedzieć „no tam”, gdy powietrze przeszył dźwięk łamanego i przewracającego się drzewa. O! No właśnie tam byliśmy.

 

Następnie zaglądamy do parku maszyn rolniczych we wsi Zimowiszcze. Konkretnie do tego, co po nim zostało. Zaczynam biegać z aparatem i orientuję się jak „głodny” jestem tego miejsca. Kadry wpadają jeden za drugim. Trzeba się nieco opanować. Ostudzić emocje. Chociaż kompanów dopadło podobne szaleństwo. Tyle, że Ci biegają z dozymetrami. Każde wyższe wskazanie wywołuje euforię.

 

Zimowiszcze to w zasadzie krótka przerwa w drodze do cerkwi Św. Michała we wsi Krasne. Kolejny obiekt, który wcześniej widziałem tylko za pośrednictwem ciekłych kryształów monitora. A teraz jest. Wyłania się spośród zieleni drzew. To tam dowiaduję się od kolegów „po fachu” o energetycznym problemie w Polsce. Efekt długotrwałych upałów. Między innymi oczywiście. 20 stopień zasilania… To mi się z „Alternatywami” kojarzy. Nie chcąc wyjść na ignoranta, zachowuję tą myśl dla siebie. Wszak zainteresowani wykazują spore podekscytowanie tą wiadomością. Może to jednak coś ważnego? No to jak? Wchodzimy? Marek zdejmuje łańcuchy i cerkiew staje przed nami otworem. Jest dziwnie. Nagle mówimy ciszej. Chodzimy wolniej. Szacunek do miejsca przychodzi automatycznie.

 

Odwiedzamy jeszcze położoną nieopodal szkołę. Michał poszukuje hotspota, który był wiosną na balustradzie schodów wejściowych. Nie ma. Musiały go zmyć wiosenne deszcze. Wewnątrz zostało niewiele. Są za to ślady wcześniejszych wycieczek. Epitety wypisane na tablicy świadczące o antypatii do Rosji i głowy tegoż Państwa. Na karcie pamięci zapisują się kadry ze starymi gazetami, planami lekcji, zeszytami…

 

Na tym kończymy. Jeszcze dwa małe przystanki. Opuszczona wieś. W zasadzie to, co po niej zostało. Kolejny, to linia wysokiego napięcia, biegnąca do elektrowni. Jej ogrom, dźwięk, jaki z siebie wydawała, budził niepokój.

 

Czarnobyl 2015 – dzień #2

Kolejny dzień. Kolejny obiekt. Dość rozległy. Instalacja radzieckiego strategicznego radaru pozahoryzontalnego. W skrócie Duga. Miejsce znane również jako Oko Moskwy, Czarnobyl-2, Rosyjski Dzięcioł. Swego czasu tworzył pewną całość. Wszak Duga to nie tylko radar. To całe, samowystarczalne miasteczko, zamieszkiwane przez wojskowych i ich rodziny. Na początku za cel obieramy szpital i budynki techniczne. Przytłacza ogrom pomieszczeń. Instalacje chłodzące. Zasilające. Sterownie. A wszystko to dla komputerów, które mocą obliczeniową nie umywają się do przeciętnego smartfona, jaki większość ma przy sobie. Korytarzem ciągnącym się wzdłuż radarów wychodzimy u ich podnóża. Jezu, jakie to wielkie. Napaleńcy dopadają drabinki i w górę. Niestety, ja jestem świadom swoich słabości. Wysokość to jedna z nich. Jest powiedzenie. Puka do drzwi strach. Otwiera odwaga a tam nikogo nie ma. W moim przypadku wyścig do drzwi wygrały chęci i ciekawość. Otworzyły drzwi a tam strach. Odwaga nawet nie podniosła się z kanapy. Wszedłem sobie, może i skromnie, na drugi poziom. Wspinanie się po drabince i niemoc zawieszenia wzroku na czymś bliskim tylko na horyzoncie za bardzo rozbudza wyobraźnię. Wrażenie jakby wisiało się w powietrzu. Do tego świadomość, mimo wszystko kruchości konstrukcji. Nikt tego nie konserwował od trzydziestu lat. Tak. Drugi poziom jest ok. I nikt mi nie powie: nie wszedłeś.

 

Zostawiając radar za plecami kierujemy się w stronę zabudowań o przeznaczeniu bardziej cywilnym. Przedszkola, szkoły, dom kultury, bloki. Skoro bloki to i mieszkania. W jednym z nich odnajdujemy pianino w całkiem przyzwoitym stanie. Michał pochyla się nad klawiszami… Sprawdza poprawność dźwięków… I nagle w nasze uszy zaczyna się sączyć muzyka kolędy. Z jednej strony sytuacja zabawna. Z drugiej… Nie do końca wiem jak to jest w obrządku prawosławnym. Jakieś pastorałki czy kolędy też chyba mają. Trzydzieści lat wstecz ktoś tu też może tak świętował. Zaczynam obcować z duchami przeszłości. Za to tak lubię miejsca opuszczone. Z tego powodu strefa skradła część serca i już go nie odda.

 

Opuszczamy kompleks Czarnobyl 2. Sporo dnia zostało. Po chwili Punto i Doblo obierają kierunek elektrowni. Czeka na nas wieś Kopacze i chłodnie kominowe.
Kopacze. Usytuowane w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni. Większość jej zabudowań znajduje się pod ziemią. Zostały zrównane z ziemią i zakopane w ramach akcji dekontaminacji. Pozostał pomnik wojny ojczyźnianej. U jego boku niejako drugi pomnik. Tabliczka z wiatraczkiem. Hotspot. Mijamy pomnik i idziemy do znajdującego się za nim przedszkola. Jeden z nielicznych, zachowanych budynków. Krupówki. Większość wycieczek w Strefie odwiedza to miejsce. Widoki znane z setek zdjęć. Nie omieszkam dorzucić swoich.

 

Chłodnie kominowe. Nie widziałem ich wcześniej z bliska. Cztery lata wstecz przesunęły się w oknach busa wiozącego nas do Prypeci. Chyba bym nie uwierzył, gdyby ktoś powiedział: za cztery lata zaparkujesz przy nich swój samochód. A jednak. To się działo.

 

Kolejna konstrukcja w skali makro. Mieli rozmach. Z wnętrza zapamiętuję przyjemny wiatr i chłód. Czyli mimo wszystko działa. Spełnia swoją funkcję. Tam jest jeszcze coś. Akustyka. Jej walory zaprezentował nam Mieciu. Jak? Ano podśpiewując utwór „Terast mis hangund me hinge” zespołu „Metsatöll”. Spokojnie. Też nie miałem zielonego pojęcia o istnieniu takowego. Za to brzmiało nieźle. Wprowadzało jakiś klimat.

 

Czas ubrać coś z długim rękawem. Nie ma, że boli. Pot ściekający po tyłku nie jest wytłumaczeniem. Jedziemy pod reaktor.
Kilka pamiątkowych zdjęć. Takich bardziej dla siebie. Może więcej odkrytego sarkofagu nie zobaczymy. Wszak nowy coraz bardziej wygląda jak dzieło skończone. Przy okazji robimy lekkie zamieszanie na radiu. Wcinamy się w rozmowy Polaków pracujących na Arce. No może głupie. Wówczas całkiem zabawne.

 

To jak? Prypeć? Ruszamy w kierunku Prypeckigo witacza, najbardziej napromieniowaną drogą. Mijamy monumencik elektrowni czarnobylskiej. Podobno nawet wysiadać przy nim nie wypada. Zaraz obok niego zatrzymała się Tavria. Otwarte okno. Kierowca w ramach chwili odpoczynku spala papierosa. „Wsjo normalna.”
Znany na całym świecie witacz. Prypeć 1970. My dorzucimy kolejne zdjęcia do puli. Tylko główne role na nich odgrywać będą nasze samochody. Jeden z planów przedwyjazdowych.

IMGP3557

Chwilę później zatrzymujemy się nieopodal szpitala. Miejsce poniekąd kultowe. Zwiedzamy piętro po piętrze. Tym razem trafiam do auli i na oddział dziecięcy. Poprzednim razem przeoczyliśmy te zakamarki. Czas wówczas naglił. Na nieco dłuższą chwilę zatrzymujemy się będąc znów na parterze w okolicach zejścia do piwnic. Jeszcze niezasypanych. Nasi „dozymetryści” tańcują wokół dość „ciepłej” szmatki. Najprawdopodobniej pamiątka po strażaku, biorącym udział w akcji gaśniczej feralnej nocy ’86. Do samych piwnic nie schodzimy (tam zalegają większe ilości tego typu niespodzianek). Marek mówi nie. My nie mamy odpowiednich strojów. A poza tym… jeszcze mi jaja miłe.

 

Kończymy pełen wrażeń dzionek. Szybki przejazd przez „zrudziały las”, punkt kontrolny, by po chwili zapełnić puste żołądki posiłkiem.
Na wieczór jeszcze mały spacer po Czarnobylu.

 

Czarnobyl 2015 – dzień #3

Cały dzień w Prypeci. Calutki. Zaczynamy od kawiarni Prypeć. Tak delikatnie. Na pobudkę. W następnym punkcie zwiedzania miałem zrealizować swoje ciche postanowienie z 2012 roku. Wówczas to w wypadku motocyklowym nabawiłem się otwartego złamania kości udowej. Wzbogacili mi gnata o pręt, który już pozostanie ze mną do końca. Leżąc w szpitalu powiedziałem sobie jedno. Nie wiem kiedy. Nie wiem jak. Na szesnastkę jeszcze wejdę. I wiecie co? Wlazłem. Uczucie niesamowite. Widoki jeszcze lepsze. A było to przy ulicy Bohaterów Stalingradu.

 

Dalej był sklep nieopodal „białego domu”, kawałek dalej kompleks usługowy, kinoteatr „Prometeusz”, szkoła muzyczna, hotel „Polesie”, „supermarket”, dom kultury „Energetyk”. Był też diabelski młyn. Oj był.

 

Wierząc informacjom internetowym, spód jednej z gondol świecił. Marek potwierdził. Pokazał który i gdzie. „Dozymetryści” rozpoczęli pomiary. Myśmy z Marcinem stanęli z boku i przyglądaliśmy się ich zmaganiom. W pewnym momencie na palcu poczułem łaskotanie. Pewno robal pomyślałem. Wszak byliśmy blisko krzaków. Odruchowo docisnąłem łapę do nogawki spodni, aby strącić natręta. Poczułem miłe, jakby futerko a zaraz po tym pioruńskie pieczenie. Skurw… Upierniczył zaraz przy obrączce. Wówczas niestety nie pomyślałem o jej zdjęciu. Wyciągnąłem żądło i stwierdziłem: nic takiego. Zwiedzanie trwało dalej.
Kawa u Toptunowa. Ten fragment pobytu opisałem krótko po powrocie, na swojej tablicy Fejsbukowej. A brzmiał on tak:

„To był trzeci dzień w Strefie. Krążymy po wieżowcu szukając mieszkania Toptunowa. Blok okazał się błędny. Mniejsza o to. Od mieszkania, do mieszkania. Przez balkon na sąsiednią klatkę schodową. Mieszkanie za mieszkaniem. Nieco rutynowo, bez zastanowienia. Nie, to nie tu. Może piętro niżej. Na balkon, przejście, wpadamy do mieszkania i… czerwona lampka w głowie. Zaraz. Ja się za dzieciaka czymś takim bawiłem. Może to trudno zrozumieć. Dla takich chwil zadumy ucieka się do Strefy, do opuszczonych.”

Albo poniżej, albo w którejś z galerii jest zdjęcie, przedstawiające napotkane klocki. Niebieskie rurki z czerwonymi złączkami. Tą sytuację potraktowałem jako pstryczek w nos. Małą nauczkę. Wszak wychodzę z założenia, że bezsensowne bieganie po opuszczonych, bez jakiejkolwiek refleksji jest poniekąd profanacją miejsca.

IMGP3814

I jeszcze jedno ciekawe… nazwijmy to zjawisko. Ten sam blok. Chociaż nie o konkretny budynek tu chodzi. W każdym bywa podobnie. Byłem gdzieś na górze, kiedy odezwało się radio. Zapytanie na zasadzie: gdzie wy? Słyszę odpowiedzi.
– Na dole.
– Na dole.
No to zamuliłem myślę. W tym samym momencie zauważam ciszę panującą dookoła. Każde skrzypnięcie, czy puknięcie okna poruszonego lekkim wiatrem jest znacznie wyraźniejsze. Wychodzę na klatkę schodową. Patrzą na mnie pootwierane w większości na oścież wejścia do mieszkań. I to durne uczucie, że ktoś Cię obserwuje. Instynktownie przyspiesza się kroku. Piętro za piętrem. Mało tego. Łepetyna napędzana wyobraźnią zabrania Ci patrzeć na boki, do mieszkań. No bo przecież może ktoś… tam… Chore. Ale ciężko wyzbyć się tego uczucia. Do Strefy wjeżdża się na pewniaka. Jako pan i władca. Wszystko w zasięgu ręki. A nagle czuję się jak intruz. Te mieszkania nie są moje…

 

Ostatecznie na mieszkanie nie trafiliśmy. Powód był prosty. To nie ten blok. To nie po tej stronie ulicy. Trudno. Ruszamy w stronę basenu.
Basen „Lazurowy”. Zainteresowani wiedzą jak wygląda. Fragment „krupówek”. Już mocno zadeptany. Nie ma co się rozpisywać.

IMGP3835

Obieramy kierunku na ulicę Kurczatowa. Szkoła nr 2 czeka. Przedszkola, szkoły. Najbardziej namacalne ślady przeszłości są właśnie tam. Tak jak mieszkania w Prypeci zioną pustką, tak budynki po tych instytucjach są pełne „eksponatów”. Całe klasy. dzienniki, zeszyty, książki… Ciężko się skupić, tyle tego.

 

Wędrując dalej, przechodząc przez posterunek Milicji trafiamy pod chwytak. Tam nasi „dozymetryści” rozpromienili się na jego widok. My przyczajamy się na uboczu. Dobry kadr niekoniecznie musi być wykonany z bliska. I stąd dozymetry doskonale słychać. Terkoczą dość nerwowo.

 

Niebo zaczyna zaciągać się chmurami. Stajemy u progu zakładów Jupiter. Widok nieco postapokaliptyczny. Zaraz spełni się moje marzenie. Nie tak spektakularnie jak to sobie wyobrażałem. Ale lepszy wróbel w garści… Nie chodzi o zwiedzanie zakładu. Chodzi o nadciągającą nad Prypeć burzę. Jesteśmy akurat na dachu, gdy pomruki zaczynają się wzmagać. Towarzystwo ewakuuje się do wnętrz Jupitera. Zostaję sam (tak mi się wówczas wydawało). Stoję jak oczarowany. Prypeć u stóp, elektrownia na wyciągnięcie ręki i burza. Zaczyna kropić. Odwracam się i widzę Marcina. „No chodź już lepiej.” Schodzimy w kierunku hal produkcyjnych.

 

Zwiedzanie kończymy tym, po co z Michałem tu przyjechaliśmy. Odwalamy sesję fotograficzną samochodów w najpopularniejszych miejscach Prypeci.

 

Wieczór spędzamy w przyhotelowym barze. Na dworze burza rozgościła się na dobre. Niczym dżentelmeni, przy szklankach wypełnionych whiskey rozprawiamy o problemach trapiących świat. To już ostatni raz. Jutro wracamy do domu. Daję znać żonie o naszym stanie. Informuję o użądleniu. Palec wygląda w miarę ok.

Czarnobyl 2015 – dzień #4

Wraz z telefonem budzi mnie palące pieczenie palca. Francowate. Jednak spuchł. Nie ma opcji na zdjęcie obrączki. Dopada mnie lekki niepokój. Wdech. Wydech. Nie panikować. Idziemy na śniadanie. Coś się wymyśli.
Ostatni dzień w Strefie. Wjeżdżamy do Prypeci dobrze już znaną drogą, prowadzącą do Szpitala. Zatrzymujemy się na chwilę zadumy pod pomnikiem „Przyjaźni Narodów”. Postój miał się zaraz nieco przeciągnąć. W momencie zajmowania miejsc w samochodach Michał ogłasza alarm biologiczny. Powód? Coś, lub co gorsza ktoś zostawił w okolicach monumentu pamiątkę po sobie. Dość osobistą. Mieciu ją zabrał za pośrednictwem podeszwy buta. Pomimo usilnych starań, podeszwa i wspomniana pamiątka stanowiły od tego momentu nierozerwalną całość. Tak dywanik samochodowy, jak i Mieciowa, feralna noga zostały opakowane w foliowe worki.

IMGP4026

Kolejna na liście jest barka (debarkader). Niegdyś przycumowana nieopodal kawiarni Prypeć, przy przystani rzecznej. Odpływały od niej wodoloty. Dzisiaj przechylona, podtopiona znajduje się w połowie drogi, między wcześniejszą lokalizacją a klubem jachtowym. Z daleka wygląda atrakcyjniej, niż jest to w rzeczywistości. W pewnym momencie Marek informuje nas o zauważonym gnieździe szerszeni. Spadamy. Ukąszeń mi wystarczy.

 

Przestawiamy samochody pod sanatorium „Słoneczne”. Po wczorajszej burzy wszędzie leje się woda. Nie rozpływamy się zbytnio w temacie. Idziemy prosto na dach, żeby zaraz z niego zejść i udać się do niedokończonego budynku oddziału chirurgicznego. Ten jest wyższy. Z dachu rozpościera się rewelacyjna panorama. Dźwigi portowe, elektrownia, Prypeć. Postanawiam nakręcić panoramę. Rzadko kiedy włączam w aparacie funkcję kamery. Będzie na pamiątkę. Kiedy dni będą „krótsze”, na nostalgiczne wieczory. Nagle niemal u mych stóp ląduje Łukasz. Chłopaki! Ale tu grzeje! Kuźwa – myślę. Wlazłem na hotspota. Odsuwam się i zaczynam opłukiwać podeszwy w sporej kałuży, znajdującej się na dachu. „Dozymetryści” licytują się, który ma wyższy odczyt. To ja tymczasem sfilmuję dźwigi i elektrownię. Chwila zadumy. Szybko zleciało. Szkoda. Chociaż do domu też trochę tęskno. Nie ma co się rozczulać. Jeszcze trochę przed nami.

 

Schodzimy z dachu i wędrujemy do klubu jachtowego. Liczniki zaczynają szybciej terkotać. Promieniowanie jest tu nieco podwyższone. Pierwszego dnia robiło to jeszcze wrażenie. Dzisiaj? „Wsjo normalna.” Mój zachwyt wzbudza porzucony kosz od motocykla IŻ Jupiter (bodaj 3), epokowy kask i obrośnięta motorynka. Marcin podchwytuje temat, reszta przechodzi obojętna. Co za znieczulica na piękno radzieckiej myśli technicznej. Poza tym niewiele tu zostało.

 

Opuszczamy ten rejon miasta. Kierujemy się do centrum. Przelotem zaglądamy do sklepu wypełnionego pianinami i wpadamy na pocztę. Licho dość już zadeptaną. Skupiam się na „muralu”. Mocno spękany. Pytanie jak długo jeszcze będzie cieszył oczy. Odkrywam jeszcze pozostałości „szuflandi”. Jej mieszkańców najwyraźniej również ewakuowano. Reszta to już wydmuszka. Pozostaje zabawa światłem w pomieszczeniach i korytarzach.

 

Czasu coraz mniej. W drodze do przedszkola nr 10, niczym Jehowi, dajemy się jeszcze skusić na rundkę po mieszkaniach napotkanego bloku.

 

Samo przedszkole pełne jest zabawek i wspomnień po uczęszczających tu dzieciach. Ciężko nie wrócić pamięcią do swoich, przedszkolnych lat. Jak z nosem przy szybie wypatrywaliśmy rodziców, wracających z pracy.

 

Czasu nie zatrzymamy. Jest go coraz mniej. Rundka samochodami po Prypeci i jeszcze szybki, pożegnalny spacer. Przechodzimy koło szkoły nr 1, najstarszej w Prypeci. Mijamy zawalone skrzydło, po którym jeszcze cztery lata wcześniej chodziłem. Trzeba będzie się pospieszyć. Wrócić szybciej, niż tym razem. Zanim to wszystko przegra z bezlitosną naturą.

IMGP4240

Ostatnim punktem na mapie zwiedzania jest „biały dom”. Dom dla elit Prypeci. Usytuowany przy głównym placu miasta. Wchodzimy na ostatnie piętro, klatką schodową prowadzącą do narożnych mieszkań. Kondycja budynku nie najlepsza. Pytanie ile zim jeszcze przetrwa. Woda im wyżej, tym obficiej zalewa piętra. Mury długo tego nie wytrzymają. Gołym okiem widać, jak cegły się poddają i wykruszają sporymi kawałami.

 

No i koniec. Ostatni raz mijamy punkt kontrolny w Prypeci i przejeżdżamy przez „most śmierci”. Pozostaje się umyć, spakować i zjeść ostatni posiłek w Czarnobylu.
W międzyczasie melduję żonie o stanie palucha. Skubany nie chce przestać puchnąć. Wysoka temperatura na dworze jeszcze pogarsza sytuację. Dostaję informację zwrotną: pij wapna ile wlezie i smaruj czymś na ukąszenia. Obawiam się, że przespałem sprawę. Chyba jest trochę za późno.
W okolicach 16tej stawiamy się na punkcie kontrolnym, który stanowi granicę Strefy. Zostawiamy Marka. Szkoda. Pożegnania są kijowe. Zwłaszcza takie. Fajna znajomość a nie wiadomo czy, bądź kiedy się zobaczymy.
Grzejemy na granicę. Im szybciej tam będziemy, tym lepiej. Pomimo posianych plotek uzupełniamy paliwo na dawnym LukOilu (nie było wyboru). Nikt nas po tym z „wdzięczności” nie napadł. Czyli jednak zwykłe, ludzkie gadanie. Im bliżej granicy, tym coraz bardziej czuję na palcu wbijającą się obrączkę. Pomimo trzymania ręki w pobliżu nawiewu z włączoną klimatyzacją palec wygląda słabo. Jest chłodniejszy od pozostałych i prawie nie mogę go zgiąć. Zapada decyzja, której nie chciałem podejmować. Trzeba przeciąć obrączkę, inaczej nie wiem, czy będę miał ją na czym nosić. Daję cynk Michałowi o konieczności zjazdu na najbliższą stację benzynową. Na postoju pokazuję powód zatrzymania. Reszta ekipy jednogłośnie potwierdza – słabo to wygląda. Wyciągam z „roboczego” plecaka szczypce i próbuję przeciąć obrączkę. Złoto niby jest miękkie. Za to współczesne narzędzia kruche. Szczypce rozpadają mi się w łapach. Michał poleciał po swoją skrzynkę narzędziową i wyciągnął swoje. W porównaniu z tymi, które przed chwilą wykończyłem w rozmiarze XXL. Pod miejsce cięcia udało się wsunąć róg jakiejś karty plastikowej. Chwilę później palec został uwolniony. We łbie zaszumiał natłok myśli i uczuć. Chyba zaliczam się do tych osób, przywiązujących się do rzeczy. Z jednej strony ulga, wdzięczność. Z drugiej strony, tą obrączkę na palec wsunęła mi żona. Zrobiona ze starego, złotego zegarka po dziadku. A ja ją teraz zniszczyłem. Mam wrażenie, że moją niewyraźną minę przyuważył Marcin, chociaż starałem się nie zdradzać. Padła komenda: „ja prowadzę do granicy” i wywalił mnie z zajmowanego miejsca. Pozostało zająć miejsce pasażera, zagryźć wargi i wlepiając się w czerń, gdzie za dnia jest horyzont, wyłączyć na chwilę myślenie. Oj za dużo tych atrakcji. Czas do domu.
Granica. To jest temat rzeka. Łatwiej na Ukrainę wjechać, niż ją opuścić. W kolejce staliśmy około 7miu godzin i przesunęliśmy się jakieś 100 metrów. Podobno awaria systemu. Bez sensu. Komenda odwrót i skierowaliśmy samochody na południe. Zostawiamy za plecami Dorohusk. Nasz nowy cel: Zosin. Opuściliśmy niestety główną drogę, prowadzącą do Kijowa. To, po czym przyszło nam jechać, nie da opisać się słowami. Powiedzmy sobie jasno. W Polsce nie ma muld i kolein. Nie ma.
W Zosinie poszło w miarę gładko, łatwo i przyjemnie. Ukraiński Strażnik zwrócił tylko uwagę na mały pakunek pełen leków, zalegający na półce, nad przednią szybą i worek marynarski z moimi ciuchami. Pomacał, pomacał. „Noży nie ma?” Noży nie… W ogóle dziwni byliśmy na tej granicy. Jeśli nie jedyni, to jako nieliczni turyści. Polski Strażnik spojrzał nieufnie po poinformowaniu o poziomie paliwa. „Pół baku? Tylko?” No tylko… A co się dziwisz? „Dobrze. Dokumenty. Można jechać.” I stało się. Szlaban poszedł w górę. Mimo, że stąd łatwiej byłoby zobaczyć Bieszczady, to czułem się jakbym stał u progu domu. Dalsza droga poszła jakby na automacie. Były kryzysy zmęczenia, ale daliśmy sobie z nimi radę. Chociaż następnym razem, warto pomyśleć o noclegu i w drodze powrotnej. Marcina odstawiłem dokładnie w to samo miejsce, skąd zgarnąłem go parę dni wcześniej, ciemną nocą.
Co z paluchem? Nie odpadł. Za to opuchlizna „po uwolnieniu” rozlała się na całą dłoń. Tak jak kostki na mojej chuderlawej łapie wyraźnie wystają, tak teraz pozapadane były w dołki. Żona pochwaliła decyzję o cięciu obrączki. Trochę mi ulżyło. Przynajmniej znajomy złotnik zyska do kolekcji kolejną opowieść klienta.

Na koniec małe podsumowanie.
– przejechaliśmy 2500km
– spędziliśmy w samochodzie co najmniej 48 godzin
– spaliliśmy około 155 litrów oleju napędowego (6,2l/100km)

A czy było warto? No kuźwa… Jak nie? Jak tak!

Galerie z wszystkimi, wyjazdowymi zdjęciami:
Ośrodek „Szmaragd”, wsie Zimowiszcze, Krasne – База отдыха „Изумрудное”, села Зимовище, Красне
Duga (Czarnobyl 2) – Дуга (Чорнобиль 2)
Kopaczi CzAES Czarnobyl – Копачі ЧАЕС Чорнобиль
Prypeć #1 (Miasto Duchów) – Припять #1
Prypeć #2 (Miasto Duchów) – Припять #2
Prypeć #3 (Miasto Duchów) – Припять #3

Edit 07.05.2019: Mały bonus. Nagranie z dojazdu i przejazdu wzdłuż Elektrowni w Czarnobylu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Opuszczone i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „Fiatem Doblo do Czarnobyla

  1. Marcin pisze:

    Jak zwykle w Twoim wykonaniu świetny opis wyjazdu. Poczułem się jakbym tam wrócił. Mam nadzieję że uda się jeszcze kiedyś tam wrócić, bo jest do czego.

    Polubione przez 1 osoba

  2. Palka pisze:

    No normalnie z zapartym tchem czytałam! Sama nie wiem, co lepsze: tekst czy zdjęcia… 🙂

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz